Opowieści

Nowy Paradygmat

O Matce i Córce Opowieść

O matce i córce jest ta opowieść, niechaj się toczy,                                

niech się rozwija, jak młoda rzeka głazy omija.

Matka była początkiem. Życiem życia była, jego tchnieniem, jego życiodajną mocą, jego niekończącym się przypływem, była źródłem i wiecznym początkiem.

              Córka była ziarenkiem. Ziarenkiem w brzuchu matki. Ziarenko rosło i pęczniało, powoli sobie dojrzewało, aż dojrzało do tego, żeby dziewczynką się urodzić – ku radości swej matki.

Jak świat światem, tak wielkiej radości, jak matki tej radość nigdy jeszcze nie widziano. Zakwitła ona wonnymi ziołami i barwnymi kwiatami, wysmukłymi trawami, które ziarna rodziły i krzewinami, które słodkie owoce dawały.

Rosła córeczka, a wraz z nią matki radość, rozłożystymi drzewami, dla ochłody w skwarne dni lata, potężnymi drzewami szumiącymi na wietrze w chłodne, wiosenne poranki.

Co się matka na córkę spojrzała, to strumieniami radość z niej wytryskała, ożywczymi strumieniami, które obfitością wody w głębokie jeziora się zaokrąglały. Co z córką w tańcu zawirowała, to ożywcze wiatry do życia budziła, które wszelkie smutki z tej radosnej krainy wnet przewiewały.

Ale jakiż smutek mógłby się uchować na ziemi tak szczelnie miłością matczyną przesyconej, że nie było skrawka małego, który byłby jałowy lub pusty? Jakiż dostęp do córki smutek miałby znaleźć, skoro dnia każdego kąpała się ona w strumieniach matczynej radości?

W jakąkolwiek stronę by się dziewczynka nie zwróciła, tam świat się przed nią otwierał, jak daleko by od matki nie odbiegła, to zawsze w domu była.

Tak, ziemia cała jej domem była, najmilsza ziemia, którą matka w ogród kwitnący dla niej ożywiła.

              Dniami całymi, porankami i wieczorami tańczyła córka w ogrodzie swej matki, a nie było nikogo, kto tańczyć by wraz z nią nie chciał.Nie śledziła matka córki dniem swym nieustannie, kroków jej nie pilnowała, pewna jej bezpieczeństwa, tak wiele swobody dać jej mogła, jak wiele tylko córka wziąć sobie zechciała.

Nie przewidziała matka podstępu, w porę mu nie zaradziła, tak ufna, braku ufności córki swej nie nauczyła.

 

O matce i córce płynie opowieść, niechaj się toczy,

niechaj rozwija, jak wartka rzeka głazy omija. 

Powiadają, że kwiatu tak pięknego ziemia jeszcze nigdy nie zrodziła, jak ów który dnia owego, dnia pamiętnego na drodze młodej Persefony wyrósł. Ku jej zgubie, powiadają, ku rozpaczy jej matki.

Ona sama zapamiętała tylko zapach, odurzająca woń, jakiej jeszcze nie znała… nie z jej świata ona była, nic w jej świecie, świecie matczynej miłości nie pachniało tak, jak kwiat ów, tak obco, dziwnie, tajemniczo, tak… kusząco?

Tak, on kusił, wołał, przyzywał, kazał biec gdzieś, oddalać się ku nieznanemu, tajemniczo, kusząco nie-znanemu. Im dłużej kwiat wąchała, tym bardziej o świecie całym zapominała. Im mocniej woń wdychała, tym dalej odbiegała… aż odbiegła tak daleko, że już wrócić nie umiała, że już do domu matki drogi nie pamiętała.

Powiadają, że dziewczyna zerwała w końcu ów kwiat, tak piękny, jakiego ziemia nigdy jeszcze nie zrodziła, tak powiadają, ale ona inaczej zapamiętała. Nie miała słów dla tego, co zapamiętała, słów gotowych dla lęku nie miała, albowiem pierwszy lęk w swym życiu poznała, bezimienny jeszcze, jak ciemność nieoswojony, nierozpoznany, nie wyuczony, lęk pierwszy, przerażający, ogromny, nie do nazwania.

Zdziwienie zapamiętała. Kiedy kwiat próbowała objąć, zdziwienie, że on również ją obejmuje, silnymi, męskimi ramionami zagarnia, wolność ruchu zabiera, wciąga w głąb, w przerażającą czeluść ziemi. Tylko jej lęk pozostał, kiedy ona zniknęła już w otchłaniach hadesowego królestwa, tylko jej lęk krzyczał w dolinie, odbijał się od gór, krzyczał nieprzerwanie. Do uszu matki drogę znalazł wreszcie, do matki uszu krzyczał, przez uszy do serca, przez serce do brzucha, aż obudził ten drugi i jeszcze większy, nie do ogarnięcia, nie do zatrzymania.

Jak dziki ptak, jak śmigły jastrząb przebiegała matka nad ziemią wypatrując córki bystrym swym okiem. Z czułością sarny, z miłością łani córki swej nawoływała. Persefono, córeczko, gdzie jesteś? Persefono córeczko… Persefono…… . Nikt nie odpowiadał, nikt słowem żadnym do niej nie przemówił, nawet echo milczało, nawet ono bało się gniewu matki. Jedna tylko na ziemi była, która ani lęku, ani gniewu się nie bała, jedna jedyna, która kłamstwem nigdy swych ust nie skalała.

Prastara Hekate, mieszkanka ziemi łona, Patrząca z Oddali, strażniczka mocy odwiecznych, ona jedna siostry swej w potrzebie nie opuściła, ona jedna w lęku się nie schowała. Z Oddali Patrząc wiele widziała, nie tylko w świetle, ale i w ciemności widziała, nie tylko na ziemi, ale i pod ziemią każde drganie wyczuwała. Tylko ona jedna na spotkanie Pani Demeter wyszła, tylko ona jedna prawdę wyjawić jej umiała.

Ach, jak krzyczała matka, od jej krzyku padały ptaki w locie, jak wyła w bólu niczym Wilczyca, której zabrano młode. Bo też zabrano jej dziecko ukochane, światło jej oczu, radość jej serca, podstępnie zabrano nie pytając ani matki, ani córki o zgodę. O zgodę nie pytając oddał ojciec córkę panu śmierci za żonę. Oddał córkę bratu swemu Dzeus gromowładny, niegdyś małżonek Pani Demeter, teraz już pan wielki, samowładny. Nikogo o zgodę nie zwykł pytać odkąd królem bogów został i na górze wysokiej zamieszkał.

Nie poszła za nim Demeter, ziemi ukochanej zostawić nie chciała, ziemi bliskiej zostawić nie mogła, bo dobrze wiedziała, że na górę wysoką odchodząc życie by ze sobą zabrała. Dla córki ukochanej w wonny ogród ją zamieniła i tak obie miłości w jedną połączyła.

Nie znała córka swego ojca, ani jego miłości ani darów nigdy nie doznała, za niskie już były matki jej progi na jego boskie nogi. Na wysokiej górze zamieszkał, z wielkiego oddalenia rozkazy swe słał, wysoką górą od córki swej oddzielony.

Jakże łatwo oddać córkę, ani znaną, ani kochaną. Jakże łatwo wziąć jej los w swe boskie – ojcowskie dłonie. Inaczej z matką rzecz się miała, z matką, która bardziej niż siebie samą córkę swą ukochała.

Jak świat światem tak wielkiej rozpaczy, jak matki tej rozpacz nigdy jeszcze nie widziano. Umierała matka wonnymi ziołami i barwnymi kwiatami, wysmukłymi trawami, które ziarna gubiły, drzewami umierała, które owoce czerniły.

Usychało serce matki z żalu a wraz z nim ziemia cała usychała, albowiem ze źródeł już nie piła, matczyną radością już się nie karmiła.

 Głód wielki nastał wtedy na ziemi, głód i pragnienie niezaspokojone. Lęk wielki nastał tedy wśród śmiertelnych, którzy, jak nigdy wcześniej prawdziwość miana ujrzeli. Skargi i lamenty napełniły całą krainę, skargi tak donośne, że nawet na górze wysokiej usłyszeć je można było. Spojrzał w dół Pan Gromowładny i zatrwożył się wielce, że niedługo już władcą nie życia, lecz śmierci krainy, jak jego brat Hades stać się może. Spojrzał raz jeszcze i pomyślał, iż trzeba jak najszybciej przemówić Ziemskiej Pani do rozumu, aby zguby jego panowaniu nie szykowała.

Od tej chwili posyła dnia każdego swych posłańców, bogów nieśmiertelnych, aby Pani Życia wyższe racje przedstawili, takie, które z góry wysokiej łatwo są widoczne i same przez się zrozumiałe. Ale ona ani konieczności wyższej, ani prawa żadnego innego znać nie chciała poza prawem miłości. Poza prawem wierności żadnemu innemu nie była poddana. Nie wyrzekła tedy słów zdradliwych, jakich od niej oczekiwano, nie zostawiła Persefony okrutnemu losowi, słów zdradliwych o losie kobiecym nie rzekła, córki swej zgodą nikczemną nie zdradziła.

Żaden z bogów nieśmiertelnych nie wie, jak złamać jej milczenie, żadnym słowem na słowa pochlebne nie odpowiada, albowiem nie ma zwyczaju odpowiadać tym, którzy mówiąc nie potrafią patrzeć w oczy. Milczy, na pokrętne słowa szkoda jej słów prostych. Bo i cóż rzec by mogła temu, który niegdyś był jej małżonkiem, a teraz już tylko królem bogów? Który na wysokiej górze zamieszkał, z wysokiej góry na świat spoglądał, z wielkiego oddalenia rozkazy swe słał, wysoką górą od Ziemi oddzielony.

Gdyby chmurami głowy swojej nie otumanił, gdyby tylko własną stopą ziemi dotknąć zechciał, nie musiał by pytać, dlaczego z pustki, z jałowej pustyni, jaką było jej serce żadna roślina soków zaczerpnąć nie może. Gdyby przybliżył się do niej choć odrobinę, nie żądał by tego, czego żadna siła sprawić nie zdoła: aby rozpacz tak czarna zakwitła kolorami, aby smutek tak gorzki napełnił słodyczą wnętrza owoców.
Milczy Pani Demeter, skoro nie ma z nią nikogo, kto by słów jej wysłuchał. Dzeus, Pan Gromowładny rzuca w gniewie gromami z góry wysokiej, ale nie ma mocy tak wielkiej, aby w jej milczeniu wielkim choć małą szczelinę wybić, a jego pioruny, tak ogromny budzące przestrach u śmiertelnych nie potrafią wzbudzić lęku u tej, która jest od lęku starsza, ba nawet od niego samego, króla bogów starsza.

              W końcu widzi, że rady innej nie ma, trzeba się ugiąć przed gniewnym milczeniem matki, przed jej rozpaczą, głuchą na wszelkie prośby, groźby i rozkazy. Rady innej nie mając, wzywa Hermesa, posłańca, aby bez zwłoki obwieścił jego, dzeusową wolę panu podziemnej krainy, rozkazując mu czym prędzej Persefonę uwolnić i do matki odesłać. Mknie szybko posłaniec, drogi szukać nie musi, tysiące razy przemierzał ją już dusze do Hadesu prowadząc, nikt inny oprócz niego drogi tej nie zna, wszyscy ją szerokim łukiem omijają bojąc się spojrzeć w twarz panu śmierci.

              Trudno się dziwić śmiertelnikom, że nie pałają przedwczesną ciekawością, która i tak wbrew ich woli zaspokojona będzie, kiedy ich krótki żywot na tej ziemi dobiegnie kresu. Ale bogowie? Czemuż tak skrzętnie unikają spotkania ze swym – było nie było – bliskim krewnym, czemuż nigdy nie odpowiadają na jego zaproszenia, czyżby i oni nie byli ciekawi tajemnic krainy śmierci?

Bez walki żadnej, bez jednego słowa skargi przyjmuje Hades wyrok, jaki usłyszał z ust posłańca. Któż inny wie lepiej od niego, że są na tym świecie moce, z którymi walcząc można tylko przegrać? A on już przegrał, na samym początku przegrał, kiedy nie miłością, ale przemocą przywiódł sobie małżonkę. Przegrywał dnia każdego patrząc, jak usycha z żalu, jak powoli umiera z tęsknoty za matką i jej wonnym domem, z którego porwał ją tak brutalnie. Próbował ją potem przymusić do miłości, ale i tu przegrał… Czyż musiał tak wiele razy przegrywać, aby na samym dnie odnaleźć tę odrobinę delikatnej czułości, tę kroplę, która teraz rozlała się morzem po jego sercu?

Dlaczego dopiero teraz? Czyżby czekał na te okrutne słowa, jakie padły z ust Posłańca? Dlaczego dopiero teraz zrozumiał, że ukochanej daje się najpierw nie berło i koronę, ale słodycz, najsłodszą jaka jest w całym królestwie?

              Nie zatrzymuje Hades siłą swej młodej królowej, ale i nie chce rozstać się bez pożegnania, wyciąga do niej dłoń i podaje przepołowiony owoc granatu, aby, zanim na zawsze opuści królestwo śmierci, zakosztowała również jego słodyczy. A potem bez słowa podnosi ramiona, aby ziemia mogła otworzyć swoje podwoje przed tą, której już nic nie zatrzyma. Bez słowa patrzy, jak nie czekając na posłańca biegnie ona do góry, do światła, jak biegnie nie oglądając się za siebie ani razu.

 

O matce i córce jest ta opowieść, niechaj się toczy,                                

niech się rozwija, jak młoda rzeka głazy omija.

Chociaż posłaniec miał skrzydła u stóp, to jednak ona szybsza była, chociaż drogi jej nie wskazywał, to jednak nie błądziła, tak pewna swych kroków, jak gdyby jeden był tylko kierunek na ziemi, ten jeden jedyny, który drogę do matki otwierał.

Chociaż lekkie były kroki córki, to jednak matka nie mogła ich nie usłyszeć, tak słodko ziemia drżała, tak dźwięcznie wibrowała…… nie mogło ciało matki się pomylić, nie mogło z żadnym innym drżeniem tego właśnie drżenia pomylić…… stopami słuchała, stopami drżenie wyczuwała, w siebie samą je przejmowała, brzuch przed nim otwierała, serce przed nim otwierała, głowę otwierała…… aż w całym ciele poczuć je na powrót mogła, te leciutkie wibrowanie, życia tańcowanie, krwi łaskotanie……

Ach, jak lekko znowu biegła, jak radośnie krzyczała, jak głośno się śmiała…… na spotkanie swej córce biegła, śmigała nad ziemią jak młoda bogini. Ach, jak się ziemia rozkołysała, kiedy matka córkę, kiedy córka matkę na powrót spotkała, jak się ziemia roztańczyła z radości, aż zakręciło jej się w głowie, powiadają, że od tamtej pory kręcić jej się nie przestaje.

Jak świat światem, tak wielkiej radości jak matki i córki tej radość nigdy jeszcze nie widziano: zakwitała ona wonnymi ziołami i barwnymi kwiatami, wysmukłymi trawami, które ziarna rodziły i rozłożystymi drzewami, które słodkie owoce dawały. Niezwykły był to widok i nie było nikogo, kto nie chciał by nim serca uradować i oczu ucieszyć. Nawet Patrząca z Oddali opuściła swoje tajemne jaskinie, aby ten raz jeden z bliska popatrzeć.

I tak ziemia znowu rozkwitła ogrodem, strumienie znowu popłynęły rzekami a źródła zaokrągliły się jeziorami. Matka radowała się córką, a córka karmiła radością matki. I chociaż znowu wszystko było jak niegdyś było, to jednak nic już takie samo nie było.

Znowu była Persefona córką swej matki, ale… nie tylko córką była, kimś jeszcze była, kimś kogo nazwać jeszcze nie umiała, kimś, kogo sama jeszcze dobrze ani poznać, ani zrozumieć nie zdążyła… Czasu potrzebowała, takiego czasu dla siebie tylko, z nikim nie dzielonego… takiego dla siebie, dla siebie tylko wziętego…

Widziano ją, jak wędruje samotnie wonnymi łąkami i cienistymi lasami, widziano jak milczy razem z jeziorem, jak śpiewa razem ze strumieniem, ale nikomu nie udało się zobaczyć, jak płacze razem z deszczem. Nie umiała jeszcze łez ludziom pokazywać, wolała śmiać się z nimi i wesołe pieśni śpiewać. Nie umiała jeszcze łez swych pokazywać… nie umiała nawet nazwać tego miejsca, z którego płyną… Tak mało o sobie wiedziała, tak wiele było tajemnic, których istnienia niegdyś wcale nie podejrzewała.

Najbardziej lubiła leżeć pod drzewami z głową zadartą do góry… leżeć tak i wpatrywać się w mizerną plątaninę gałęzi i gałązek, które wyglądały wtedy jak zielone korzenie wyrastające prosto z nieba.

– Dlaczego nie przyjrzałam się, jak wyglądają prawdziwe korzenie, tam, w głębi, pod stopami? – pytała siebie samą. – Za bardzo byłam przerażona, aby widzieć cokolwiek – sama sobie odpowiadała.

Jej rozmiłowanie w samotności niepokoiło zrazu matkę, domyślała się w tym jakichś mrocznych tajemnic hadesowych, które nie dają córce spokoju, ale nie, kiedy przyjrzała się jej uważnie zobaczyła, że nigdy jeszcze nie była tak przepełniona światłem, jak teraz właśnie, po powrocie z podziemnej krainy. Nigdy jeszcze nie dziwiła się wszystkiemu tak bezgranicznie, jak dziecko. Tak, to było dobrze powiedziane: była jak dziecko, które ogląda, dotyka, wącha i smakuje wszystko pierwszy raz.

To wszystko wydawało mi się kiedyś tak oczywiste – tłumaczyła matce – było tu, odkąd pamiętam i wydawało się, że będzie zawsze. Teraz dopiero widzę, jakie to jest kruche, jakie bezbronne, jak łatwo może się rozpaść, rozkruszyć, zapaść pod ziemię……

– Tak długo, jak jesteś ze mną, nie musisz się tym martwić. Na miejscu każdego kwiatu, który zwiędnie zaraz zakwitnie nowy, jeszcze piękniejszy – odpowiadała wtedy matka. – To nie ma kresu – uspokajała – to się nigdy nie wyczerpie – zapewniała. – Dopóki moja miłość będzie płynęła, dopóty życie będzie rozkwitało. Nie musisz się bać, córeczko, na całym świecie nie ma siły, która mogłaby położyć temu kres.

– Ale ja się nie boję – odpowiadała wtedy córka – ja tylko patrzę oczami tego kwiatu, który ma tylko jedno kwitnienie w tym życiu. W życiu, które też ma tylko jedno.

– W życiu nie ma nic oprócz życia, – odpowiadała wtedy matka – to ono wypełnia tu każdą istotę, od najmniejszego korzonka aż po najlżejszy listek. Tak mówiła matka, która była panią życia i wzrastania, kwitnięcia i owocowania. To ona przecież życiem życia była, jego tchnieniem, jego życiodajną mocą, jego źródłem, niekończącym się przypływem, wiecznym początkiem. Początkiem będąc nie szukała końca, ani znać go, ani martwić się nim nie musiała.

– Ale jej córka, oprócz przypływu, poznała też odpływ, oprócz wiecznego rozkwitu poznała też wieczne umieranie. To ona właśnie na swej drodze śmierć spotkała, a spotkawszy, zapomnieć nie mogła. Inaczej już teraz jej oczy patrzyły, inny już świat widziały: przez to, że kruchy, jeszcze piękniejszy, przez to, że nietrwały, jeszcze cenniejszy.

O matce i córce jest ta opowieść, niechaj się toczy,                                

niech się rozwija, jak modra rzeka głazy omija.

Był taki wieczór, kiedy słońce długo zachodziło, był taki słońca zachód, który zabarwił świat czerwienią i fioletem. Siedziały obie na miękkim wzgórzu, siedziały zanurzone w fioletowej ciszy. To było takie dobre siedzenie i takie dobre milczenie. I wtedy właśnie córka powiedziała te słowa:

– Czuję, że we mnie też coś dobiega swego kresu, coś umiera i tęskni za ciszą i bezruchem… bez niej, bez ciszy i ciemności nie będzie umiało umrzeć do końca… Jeśli nie umrze, nie będę mogła cieszyć się początkiem. Muszę iść.

– Nie będę cię zatrzymywała – odrzekła matka – bo jakże zatrzymać bym cię mogła, skoro twoja tęsknota drogę przed tobą rozwija. Nie będę cię zatrzymywała, wszak drogi córek dalej prowadzą niż te, którymi przyszły matki. Nie będę cię zatrzymywała. Będę czekała.

Zeszła Persefona raz jeszcze do podziemnej krainy, nie przymuszona przez nikogo, z własnej woli, z tęsknoty własnej za słodyczą ciemności.

Na górze, w świetle czekała matka, a ona wiedząc o tym czekaniu mogła schodzić bezpiecznie, bez lęku. Jeśli masz całą moc życia po swojej stronie, to czego jeszcze mogłabyś się bać?

Tak więc bez lęku schodziła Persefona w ciemną czeluść ziemi, bez lęku też powracała, bo jakże by miała bać się życia, skoro śmierci się nie bała? Jakże by nie chciała zaczynać, skoro kończyć umiała?

Odtąd stale już wędruje, między światami lekko się porusza, światami, które niegdyś rozdzielone, teraz już w niej połączone, jej wędrowaniem związane, jej przychodzeniem i odchodzeniem pojednane.

Odnalazła rytm odchodzenia i powracania. A może to on ją odnalazł? Może był już od zawsze, może czekał tylko na kobietę, która zna drogę ziarenka? Kobietę zrodzoną z matki, która jest początkiem, która jest życiem życia, jego tchnieniem, jego życiodajną mocą, jego niekończącym się przypływem? Może czekał tylko na kobietę, która wie, że jest córką zrodzoną ze źródła, z wiecznego początku?

 Ten rytm, ten sam, który odnalazł Persefonę, odnajdzie i ciebie. Ten rytm, który jest starszy od wszystkich istot, jakie zaludniły ziemię, starszy od wszystkich historii, jakie się na niej wydarzyły, starszy od słów, w jakich te historie opowiedziano i od pieśni w jakich je wyśpiewano.

Ten rytm, który odnalazł Persefonę, odnajdzie i Ciebie. Czyżbyś nie wiedziała jeszcze, czyją jesteś córką?

O córce i matce wszak ta opowieść, niech się rozwija,

tej, która słucha niech nie omija.