Eseje
Wygnańcy z Ogrodu
Wszystko wskazuje na to, że patriarchalny mit doszedł do swego kresu, wyczerpawszy wszystkie możliwości, jakie w sobie zawierał, dlatego nie ma co w nim szukać drogi wyjścia ani ziarna nowego. Może lepiej, niczym ci wędrowcy na rycinach średniowiecznych wychylić się i zobaczyć, co jest za końcem świata? Narasta we mnie wielka potrzeba zadawania ludziom takiego pytania: no i co tam widzisz?
Jaki może być i czy w ogóle jest możliwy nowy mit? Taki, który byłby zbudowany nie na odcięciu i oddzieleniu od życia, nie na panowaniu nad ziemią, ale może raczej na połączeniu? A nawet współ-działaniu z nią? Na doświadczeniu jedności z życiem? A jak z życiem, to i ze śmiercią trzeba by się pojednać, inaczej będziemy wciąż w starym micie. Który wszak już nam wychodzi uszami. I czym tam jeszcze się da.
Ogród Bogini
Za każdym razem, kiedy przyjedzie do mnie moja kochana córka, kiedy już usiądzie wygodnie z filiżanką herbaty, pod lipami, pod jesionem, albo gdziekolwiek sobie tylko zechce, bo miejsca tu dostatek, wtedy, za każdym razem, zadaje mi tonem odkrywczyni to samo pytanie: „Mamo, czy ty wiesz, że mieszkasz w raju?” A ja na to bezczelnie: „wiem”. Zrobił się z tego taki nasz mały, rytualny żart. Nie muszę nic prostować ani objaśniać różnicy pomiędzy rajem a ogrodem Bogini, gdyż ona to wszystko wie, doskonale rozumie i czuje. Że ani nie jesteśmy, ani nie tęsknimy za tym miejscem wyidealizowanym i nierzeczywistym zwanym rajem, które z założenia jest tam, gdzie nas nie ma, bo właśnie tutaj, gdzie jesteśmy, tutaj, na ciepłym ciele ziemi, jest jak najbardziej realny i prawdziwy ogród Bogini.
Wypełniony pulsującym, wibrującym życiem aż po same brzegi, których nie ma, bo Ogród jest bezkresny, a jednak, tajemniczym sposobem, każda istota, która go zamieszkuje ma swoje granice, w których mieści się doskonale i bez przeszkód. Sposobem życia jest tu przemijanie, totalne, nieprzerwane, z chwili na chwilę przemijanie. Wszystko, każda najmniejsza komóreczka, żyjąc nieustannie umiera i odradza się, aby żyć i umierać, taki tu rytm, wybijany na wielkim bębnie życia, podwójna spirala nieustannie wiruje, zwija się i rozwija, zwija i rozwija… w takim rytmie życie pulsuje w ogrodzie Bogini.
Kto tęskni za wiecznością?
Jest to tak fascynujące, jeśli choć przez chwilę wmyśleć się głęboko … poczuć … wniknąć od środka, że doprawdy nie pojmuję, dlaczego miałabym tęsknić za nie-poruszoną, nie-zmienną, nudną wiecznością? To jedno z tych pytań, które wciąż i wciąż do mnie powraca: jak to się stało, że ludzie wpadli w ogóle na taki pomysł, żeby szukać „prawdziwego życia” poza życiem? Co musiało się wydarzyć, żeby aż tak mocno chcieli wyeliminować śmierć z życia, unieobecnić ją i „pokonać” w ideale „życia wiecznego,” tożsamym wszak z ideałem „życia wolnego od śmierci”, a także od chorób i wszelkich utrapień, jakich przysparza ciało, czyli „bez-cielesnego”?
Pytanie tym ciekawsze, jeśli nie pomija się tego prostego faktu, że jesteśmy jedynym gatunkiem, który tak radykalnie przeciwstawił się życiu. A potem od-dzielił się od niego i zaczął z nim walczyć. Na nieskończenie wiele sposobów, na jakie był i jest w stanie wykorzystać swój, niewątpliwie bardzo wysoki, poziom inteligencji. A nawet przypieczętować i usankcjonować to oddzielenie autorytetem boskim, czyli takim, z którym się nie dyskutuje. Za popełniony grzech nieposłuszeństwa wobec Boga zostaliśmy ponoć wypędzeni z Raju, czyli miejsca, gdzie nie było tego wszystkiego, z czym się tutaj, na ziemi, jako cielesne istoty musimy zmagać; ani nie trzeba było „w bólu dzieci rodzić”, ani „w trudzie zdobywać z przeklętej ziemi pożywienia”, ani cierpieć, ani umierać.
Mit wygnańców z Ogrodu
Mit o wygnaniu z Ogrodu, jest zapisem właśnie tej zmiany, jaka w pewnym momencie dokonała w sposobie, w jaki ludzie postrzegali siebie samych a także swój związek z całością życia. Ta zmiana została opisana na poziomie mitu, jako „wygnanie z Raju”: na ziemię, która do tej pory była doświadczana, jako żywe, wypełnione miłością, karmiące wszystkie istoty ciało Bogini, została rzucona klątwa: „przeklęta niech będzie ziemia z twego powodu” rzekł Jahwe do Adama, pra-ojca. No i słowo ciałem się stało. Ziemia nasączona przez późne wnuki Adamowe wszelkimi możliwymi truciznami, jakie tylko może wymyśleć istota o tak dużym mózgu, coraz bardziej wyssana z życiodajnych soków, zmaltretowana, bez żadnych praw, bo wszystkie należą do tego, kto ma do niej „prawo własności”; bez wątpienia tak traktuje się kogoś przeklętego. Ewentualnie niewolnicę. No bo przecież nie Matkę. A tym bardziej nie Boginię.
Jakże wiele zależy od tego, w jakim micie żyjemy. Bo wszyscy w naszym kręgu kulturowym żyjemy wciąż w polu oddziaływania tego właśnie mitu, poczynając od poziomu nieświadomości zbiorowej, gdzie przejawia się jako smutek samotności, o której nauczyliśmy się myśleć, że jest niezbędnym składnikiem egzystencji człowieka, wszak bycie na wygnaniu to forma samotności. Nie musimy o tym myśleć, nie musimy nawet w ten mit wierzyć, jako w prawdę objawioną, możemy ją podważać i krytykować, a jednak wciąż pozostajemy w polu znaczeń i sensów, jakie w nim są zawarte, właśnie dlatego, że tak mocno, od tak wielu pokoleń są w owym polu zakorzenione.
Czym jest mit?
Czym więc, w swej istocie jest mit? Przecież nie sprowadza się tylko do „ opowieści o Bogach, pochodzeniu świata etc”, jak nas uczono w szkole. Znakomity znawca tematu, Mircea Eliade powiedział, że mit jest „uzasadnieniem, a zarazem wyrażeniem pewnego sposobu bycia człowieka w świecie”. Logicznie rzecz biorąc, za każdym razem, kiedy zmienia się nasz człowieczy „sposób bycia w świecie”, zmienia się też mit. Co musi się wydarzyć, żeby taka zmiana nastąpiła? Historia – przynajmniej ta zapisana, czyli patriarchalna – pokazuje nam, że zmiana następowała zawsze wraz z podbijaniem jednych ludów przez drugie, kiedy to zdobywcy narzucali swoje wierzenia oraz wartości i była ona o tyle radykalna, o ile ich „sposób bycia w świecie” różnił się od sposobu, w jaki żyła ludność podbita. Jednak zawsze, nieuchronnie następowała częściowa asymilacja starych treści, tych, których nie dało się wyrugować, tyle tylko, że występowały w nowym przebraniu. Mit o Adamie i Ewie pochodzi z epoki brązu, kiedy nastąpiła zmiana tak znacząca, by nie rzec rewolucyjna, że do dzisiaj odczuwamy jej konsekwencje. Nazywa się ją przejściem od matriarchatu do patriarchatu, kiedy długi proces podbijania ludów rolniczych, cywilizacji zbudowanych na micie Bogini, przez wojownicze indoeuropejskie i semickie plemiona pasterskie zakończył się spektakularnym „sukcesem”. Czyli przejęciem władzy. Na każdym poziomie: ekonomicznym, politycznym, a także na tym najważniejszym, bez którego nowa struktura społeczna mogła się łatwo rozpaść, czyli na religijnym.
Zabranie wartości kobiecie i Ziemi
Wojownicy żyją w etosie walki, tak więc przejęcie władzy musiało nastąpić drogą walki nowych Bogów ze starymi. Została odnotowana w wielu świętych opowieściach, takich jak choćby Tytanomachia gloryfikująca zażartą walkę greckich bogów olimpijskich z najstarszymi, dziećmi Gai, czy babilońskiego Marduka z Tiamat, przy czym, rzecz jasna, ci, którzy przegrali te walkę zostali potworami, uosobieniem sił zła i chaosu. Nie inaczej rzecz jest przedstawiona w naszej świętej opowieści, która zaczyna się nie gdzie indziej, jak tylko w Ogrodzie Bogini, gdzie wciąż jeszcze rosło Drzewo Życia, jeden z najstarszych i najbardziej powszechnych symboli Bogini, podobnie jak wąż, symbolizujący moc odrodzenia i transformacji, ale… nastąpiło już „przejęcie własności” i nowy Pan twardą ręką wprowadza nowe porządki: nie tylko wpisuje wartość ujemną wszystkiemu, co miało wcześniej dodatnią, nie tylko żąda absolutnego posłuszeństwa i wyłączności, nie, on robi krok tak radykalny i nieodwracalny, jakiego nie zrobił żaden z patriarchalnych Bogów owych czasów, którzy wchodzili w związki małżeńskie z Boginiami podbitych narodów sankcjonując w ten sposób swoją władzę.
Jahwe nie uznaje kompromisów, w jego władztwie nie ma miejsca dla żadnego tam boskiego kobiecego pierwiastka: degraduje Ewę, do tej pory czczoną jako Bogini, „Tą, która daje życie” do roli „tylko kobiety”, czyli czegoś gorszego od mężczyzny, zaś mocy rodzenia, tej samej u kobiety, co u ziemi, życio-twórczej, sprawczej mocy – zostaje odebrana wszelka ranga i ogromny szacunek, jakim cieszyła się do tej pory: „Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twojej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci, ku twemu mężowi będziesz kierowała swe pragnienia, on zaś będzie panował nad tobą”. Nie sposób było już dłużej czcić i honorować czegoś, co jest karą za grzechy i przekleństwem danym od Boga. Nie sposób darzyć wielkim szacunkiem tej, która jest winną wszystkich naszych utrapień, chorób i samej śmierci, największego przekleństwa. Kobieta utraciła w tym momencie swoją wysoka rangę społeczną kapłanki Bogini, czy wręcz jej emanacji, zaś moc dawania życia została sprowadzona do „płodności’. Od tej pory będzie to samo kryterium obowiązywało w ocenie wartości kobiety, co i ziemi: czy jest płodna. Ile może urodzić. Wiadomo przecież, że płodna ziemia lepsza od niepłodnej, dokładnie tak samo, jak kobieta.
Mentalność „posiadacza”
To jest właśnie ten kluczowy moment w opowieści, w którym ustanowiona zostaje zupełnie nowa relacja człowieka do ziemi, skrajnie odmienna od poprzedniej, esencjonalnej dla mitu Bogini. Widziana z tej perspektywy klątwa rzucona na mężczyznę jest tylko prostą konsekwencją zadeklarowanej zmiany i wcale nas nie dziwi, że od tej pory „będzie on w trudzie i w pocie czoła zdobywał pożywienie”, że będzie z nią walczył i przeklinał ją, jak to był uczynił jego Pan. Im bardziej będzie ja przeklinał, tym bardziej będzie się od niej oddalał, usiłując ją poddać swojej woli, bo w tej opowieści został jej panem i władcą. Tym, który ma prawo ją posiadać.
Dlatego dla nas, od pokoleń żyjących w tym micie, posiadanie ziemi na własność wydaje się czymś jak najbardziej oczywistym i słusznym, ale nie tak dawno jeszcze, w zderzeniu z podbijanymi ludami, takimi jak rdzenni mieszkańcy Ameryki, mieliśmy okazję przekonać się, że może to być postrzegane jako kompletnie niezrozumiałe, a nawet absurdalne. Dla tych, którzy żyli wciąż w domu, oczywistym było, że dom jest dla wszystkich, jak to pięknie określają „dzieci Ziemi”, rzecz w tym, żeby umieć z nimi współżyć. W miarę pokojowo, zachowując równowagę dawania i brania.
Żywe życie czy martwa materia?
Każdy „sposób bycia człowieka w świecie”, kiedy już rozpowszechni się na tyle, żeby stać się dominującym, uzasadnia siebie samego jakąś święta opowieścią, która staje się dla następnych pokoleń wzorcem i matrycą, która będzie po wielokroć powielała siebie samą, wzmacniając przekaz, jaki niesie, aż urealni się on do tego stopnia, że stanie się opisem rzeczywistości. Kiedy patrzę z tej perspektywy, nie dziwi mnie wcale, że to właśnie w ramach tego, a nie innego mitu pojawił się w pewnym momencie pomysł tak absurdalny, jak ten, że materia jest martwa! A jak już się pojawił, to jako bardzo z wielu powodów poręczny i pasujący do całej układanki zyskał sobie status prawdy absolutnej. Bo taki, u samego korzenia tego mitu wpisany został wzorzec prawdy, że jest absolutna, jedna jedyna, z racji autorytetu wyższej mocy, jaka za nią stoi. Autorytet Boga przejęła więc w pewnym momencie nauka, która, jako jedyna ma obecnie glejt na „prawdę” godną tego miana.
I, jak każdy, kto zdobędzie panowanie zapomina bardzo szybko, że jest tylko jednym z wielu możliwych sposobów badania świata opartym na założeniu, że rzeczywistość jest mechanizmem, który można rozłożyć na części, coraz mniejsze i mniejsze, mając pewność, że nie czyni się mechanizmowi żadnej krzywdy, gdyż, jak wiadomo, zbudowany jest z materii martwej.
Przy wszystkich niewątpliwych sukcesach i pożytkach, jakie przyniósł człowiekowi (zdaje się, że tylko i wyłącznie człowiekowi) taki paradygmat, nie możemy już zaprzeczyć, że jednak okupione zostały one wielką krzywdą, bardzo, bardzo wielu żywych istot. Tak wielką, że przekroczyła już wszelką miarę i zaczęła do nas powracać potężną falą powrotną. Po czym poznajemy, że coś doszło do kresu swoich możliwości i dalej już nie pójdzie, dlatego zaczęło zwracać się przeciwko sobie samemu. Taki mechanizm nazywamy przecież auto-destrukcją. Pan i władca ziemi uczyniwszy ją sobie poddaną, wydobył już z niej niemalże wszystko, co było do wydobycia, zdobywca zdobył już wszystkie rynki, jakie były do zdobycia, planeta ziemia zrobiła się za mała, trzeba by ekspandować dalej, ale, póki co, nie ma jeszcze jak. Coś doszło do kresu i dalej nie pójdzie, jak bardzo byśmy tego nie nakręcali. Powoli zaczyna do nas docierać, że to jednak nie jest mechanizm, którym możemy manipulować wedle swego uznania.
Wszystko wskazuje na to, że nasz mit doszedł do swego kresu, wyczerpawszy wszystkie możliwości, jakie w sobie zawierał, dlatego nie ma co w nim szukać drogi wyjścia ani ziarna nowego. Może lepiej, niczym ci wędrowcy na rycinach średniowiecznych wychylić się i zobaczyć, co jest za końcem świata? Narasta we mnie wielka potrzeba zadawania ludziom takiego pytania: no i co tam widzisz? Jaki może być i czy w ogóle jest możliwy nowy mit? Taki, który byłby zbudowany nie na odcięciu i oddzieleniu od życia, nie na panowaniu nad ziemią, ale może raczej na połączeniu? A nawet współ-działaniu z nią? Na doświadczeniu jedności z życiem? A jak z życiem, to i ze śmiercią trzeba by się pojednać, inaczej będziemy wciąż w starym micie. Który wszak już nam wychodzi uszami. I czym tam jeszcze się da.
Nowy-prastary mit
A może warto poszukać inspiracji w starym micie Bogini, który wszak ufundowany był na tym połączeniu, jakiego szukamy? Skoro sprawdzał się przez dziesiątki tysięcy lat (jeśli nie dłużej), to może jest w nim coś zdrowego, czego moglibyśmy zażyć jako lekarstwa? Może nieograniczona chciwość, zachłanność i żądza władzy nie jest jednak cechą konstytucyjną dla człowieka, a tylko wytworem patriarchatu? Dlaczego by tego nie sprawdzić, nie zbadać, nie poddać doświadczeniu? Przecież nowy mit – jeśli wierzyć Eliademu, a dlaczego by nie – przecież on może powstać tylko w ten sposób, że nowy, nie patriarchalny (czyli jaki?) „sposób bycia w świecie” dostatecznie wielkiej ilości ludzi stanie się na tyle rzeczywisty, że znajdzie swoje uzasadnienie. Swoje wartości, swoją wizję miejsca, jakie ma człowiek w całości istnienia. Może nawet swoją świętą opowieść, która zacznie się nie od klątwy, ale od błogosławieństwa? Co powiecie na taki początek: „Niechaj będzie ziemia błogosławioną z twego powodu”?