Równonoc jesienna. Błogi czas zatrzymania. W moim ogrodzie wszyscy zasłuchani w ciszę Ziemi, wygrzewają w słońcu swoje drzewne kości, przeciągają się, ach, w końcu, w końcu, po tym wielkim wysiłku, można sobie odpocząć. Co miało urosnąć, to już urosło, kto zdołał się urodzić, to już się urodził, nasionka same znajdą sobie drogę, teraz można już tylko być, po nic, rozkoszując się samym byciem.
Nie pytając ani „po co” ani „dlaczego”, ani tym bardziej „ku czemu” siedzieć nieporuszenie, jako teraz siedzę, wsłuchana w buczenie trzmieli i pszczół, dla których cimicifuga i rozchodniki otworzyły swoje zasobne w słodycz wnętrze, ostatnie przed zimą ucztowanie, stoły obficie zastawione. Motyle zlatują się na ucztę, jakby z nicości nagle wylatywały, jeszcze przed chwilą ich nie było, a oto już trzepoczą swymi motylimi skrzydełkami… bez-dźwięcznie, ale nieustannie… a jednak nie ma w tym żadnego pośpiechu ani niepokoju. Czyste, wibrujące trwanie.
To nie do uwierzenia, jak Ziemia trwa w swoim trwaniu. Jest w swoim byciu. Woda w swoim płynięciu, wiecznie przepływająca, bezustannie, nieprzerwanie trwa w przepływie. Drzewa w nie-poruszoności swej poddają się wiatrowi, nieustannie podatne, ciągle w ruchu – tak trwają. Dzika kaczka daje się unosić rzece, nawet jedno piórko jej nie drgnie, tak nieporuszona.
Cały rok czekam na ten dzień wrześniowy, w którym Ziemia ujawnia swoje trwanie. Wielkie ukojenie. Spokojny oddech Ziemi, nagle zatrzymanej pomiędzy czasem wzrastania a czasem umierania. Ten dzień nie przemija, trwa razem z Ziemią, kiedy on nastaje, znika „było” i „będzie”, tylko „jest” pozostaje. Modlę się, żebym umiała aż tyle pomieścić. Do siebie samej się modlę, siebie samą proszę: „Błagam cię, ptaszynko, nie odlatuj! Nie wzrastaj ani nie zanikaj, ani nie żyj, ani nie umieraj, tylko bądź! Tym dniem wytrwałym, wiecznie trwającym. Dzisiaj. Teraz. Zatrzymaj się, nie odlatuj tam, co zawsze. Nie odlatuj tam, gdzie cię nie ma.”